Maratończyk nigdy się nie poddaje
Odkrywanie pasji
Już w szkole na wf-ie odkryłam, że jedynym sportem przy którym bez trudu dostaję „5” są biegi długodystansowe. Sama byłam zaskoczona tym faktem i z wielkim niedowierzaniem obserwowałam moje koleżanki, które pozostały daleko w tyle. Niektóre w ogóle nie ukończyły biegu.

„Czy to ja”- myślałam ze zdziwieniem. Przecież już się przyzwyczaiłam zawsze przy końcu (czasem wręcz na samym końcu), a teraz pierwsza. I to tak niespodziewanie, z taką łatwością. Poczułam smak wygranej, smak sukcesu… w końcu i w sporcie. Zapamiętałam ten smak dobrze.
Biegam – bo lubię
Potem poszło już samo… w wolnej chwili, dla relaksu chodziłam pobiegać. Z czasem biegi stały się ważnym elementem mojego życia. Dawały mi wolność i szczęście. Tak dobrze było poczuć wiatr we włosach.
Gdy zaczynałam swoją przygodę ze sportem… mało ludzi jeszcze biegało. W ogóle zdrowy styl życia nie był na topie. Patrzyli więc na mnie jak na dziwaka…Maratony, czy półmaratony należały do rzadkości, bo kto by w nich startował.
Znajomi i sąsiedzi mieli mnie za „kosmitkę” – żeby biegać i to jeszcze codziennie. W deszczu i gdy jest zimno… no niebywałe. Ale po co?
Z czasem nastąpiła zmiana… pojawili się pierwsi, wiosenno – letni biegacze. Gdy przyszła jesień i zima znów biegałam sama. Mijały pory roku i w końcu bieganie stało się tak modne, że nie wypadało nie biegać.
Coraz częściej organizowano też biegi okolicznościowe, maratony i półmaratony, na które przyjeżdżało z każdym rokiem więcej osób.
I tak zaczęłam biegać w grupie.
Pierwszy półmaraton…
Coś cudownego, tyle ludzi… jedna pasja. Biegliśmy razem wspierając się nawzajem. Nikt nie mógł odpaść. Wspólnymi siłami, trochę biegnąc, trochę idąc, ale musiał dojść do celu. To było piękne. Spotkałam ludzi starszych, niepełnosprawnych – którzy właśnie w tym biegu pokonywali własne ograniczenia i słabości. Udowadniali sobie i innym, że można… że człowiek, gdy bardzo chce, to da radę pokonać tak dużo. Kibice, którzy towarzyszyli nam na każdym kilometrze trasy, oklaskami dodawali sił.
W połowie trasy dopadł mnie kryzys… buty obtarły mi stopy do krwi. Jak ja wytrzymam jeszcze ponad 10 km? No nic, jakoś muszę. Starałam się przestać myśleć o bólu, i przyjąć taką pozycję, w której bieg jest najbardziej naturalny, w której najmniej się męczę. Na ostatnich kilometrach półmaratonu kibiców przybywało. Dopingowali nas… a okrzykami prowadzili prosto na metę.
Gdy po raz pierwszą przekroczyłam tą ważną linię poczułam, że ktoś wiesza mi medal na szyi. Zaraz też dostałam różę, którą nagradzano każdą kobietę – „półmaratonkę”. Poczułam swoją siłę i moc, która wypływała ze zwycięstwa nad własnymi ograniczeniami, nad fizycznym bólem mięśni, krwawiącą stopą, zmęczeniem, pragnieniem.
Życzę każdemu, by doświadczył takiej chwili.
Przyszedł czas na maraton
Miałam już całą kolekcję medali z biegów półmaratońskich, organizowanych w różnych miejscach Polski. Postanowiłam więc spróbować z maratonem. Pamiętałam dobrze z historii, że bieg ten już kiedyś człowiek przypłacił życiem… a więc to już coś naprawdę poważnego.
Maraton – miejscowość w Grecji, w której w 490 r. p.n.e. rozegrała się zwycięska bitwa Greków z Persami, z której to pierwszy maratończyk – posłaniec Filippides, wybiegł do Aten, by przekazać wiadomość o zwycięstwie. Bieg ten kosztował go życie, ale wiadomość przekazał. Na jego cześć bieg maratoński stał się częścią programu pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich w Atenach.
Tak naprawdę dystans między Maratonem a Atenami wynosi tylko 37 km, ale liczbę tą zaokrąglono do 40 km. Do kolejnego wydłużenia tej trasy doszło na igrzyskach olimpijskich organizowanych w Londynie. Dystans biegu zwiększono o 2195 metrów, tak aby meta wyścigu znajdowała się w pobliże miejsca, gdzie na trybunach siedział brytyjski król, Edward VII… i tak już zostało.
A więc przyszło mi się zmierzyć z 42km i 195 m. Początek jak zawsze piękny… wokół mnie mnóstwo życzliwych ludzi, którzy tak samo jak ja kochają biegać. Bo, czy ktoś, kto nie lubi biegać pomyśli w ogóle o maratonie?
Tradycyjnie przy 10 km czuję się nieco zmęczona. O rany – jeszcze ponad 30. Jak to będzie? No, ale nic… biegnę dalej. Przy 20 jest coraz ciężej… Wciąż kogoś mijam, albo ktoś mnie… no tak, każdy z nas ma inne tempo. Samotność długodystansowca. Tylko biegnąc swoim rytmem – można tą odległość pokonać.
Nagle odkrywam, że jest obok drugi człowiek, mężczyzna, który utrzymuje takie same tempo. To jak trafić na dawcę szpiku. Więc dalej biegniemy razem. O ileż łatwiej, gdy obok jest drugi człowiek. Nie rozmawiamy, by nie tracić sił, ale oboje czujemy swoją obecność. Wzajemnie się motywujemy. W zasadzie nie wiem, co by ze mną było, gdyby nie ten mężczyzna. Pomógł mi pokonać najgorszy odcinek.
Przy 30km czujesz ogromny wysiłek, masz wszystkiego dość, wszystko Cię boli, stopy palą jak ogień. Chce Ci się pić, ale woda nie gasi już pragnienia.
Cały Twój organizm się buntuje… i krzyczy jedno wielkie „NIE”, „Już dość”, „STOP”.
Wtedy biegniesz tylko głową. Ale nie możesz myśleć, że jeszcze 10 km, bo nie dasz rady… Twoje ciało dobrze wie, co znaczy ta odległość.
Więc skupiasz się tylko na jednym kroku, bo tyle jesteś w stanie zrobić… jeden krok, jeden krok… i tak pokonujesz 10km. Jeszcze tylko niecałe 3km, a dokładnie 2195 metrów.
Wtedy czujesz, że to już walka o przetrwanie…
Napoje izotoniczne się skończyły… I każdy kolejny metr pozwala Ci zapamiętać na całe życie, czym jest maraton i czym jest walka z samym sobą…
I jest, jest, upragniona meta! Zwycięstwo! Zwycięstwo nad własnym ciałem!
Teraz już mogę wszystko!
I co z tego, że przez prawie tydzień nie za bardzo mogłam chodzić, a schody stały się koszmarem, rany na stopach goiły się przez dobre dwa tygodnie. Co z tego, że nabawiłam się tężyczki hiperwentylacyjnej, wprawiając w osłupienie lekarza neurologa, który poinformował mnie, że jeszcze czegoś takiego nie wiedział. A dopóki poziom magnezu, wapnia, potasu, sodu się w moim organizmie nie wyrównał czułam się fatalnie…
To wszystko może jest i ważne… ale najważniejsza to ta lekcja, którą otrzymałam, pokonałam siebie.
Od kilku lat choruję na reumatoidalne zapalenie stawów. Czasem każdy ruch boli. Ale nadal biegam, choć już nie mogę codziennie.
Bieganie – czyli coś, co tak bardzo kocham jest też bólem… ale tak przecież było i wcześniej przy 20, czy 30 km. Maratony zmieniają rzeczywistość. Endorfiny wymieszane z bólem… czemu nie?
Od tamtej pory często sobie powtarzam, że MARATOŃCZYK NIGDY SIĘ NIE PODDAJE i coś w tym jest…
Dodatek – co stanie się z nami, gdy przebiegniemy maraton?
Średnia ilość kalorii spalonych podczas biegu: 3000
Średnie liczba uderzeń serca na minutę podczas maratonu 140 (pod koniec biegu już 180)
Zmiana masy ciała – około 6% (przy czym utrata wagi dotyczy w 90% głównie płynów, a tylko w znacznie mniejszej ilości tłuszczu i białka)
Warto również wiedzieć, że wraz z szybszym tempem pracy serca, rośnie temperatura ciała podczas maratonu (nawet o 2 stopnie), rośnie też ciśnienie. Dodatkowo zwiększa się ilość wytwarzanego potu, a z nią utrata wody i minerałów, takich jak sód i potas. Dodatkowo odwadnianie organizmu powoduje zagęszczenie krwi – co utrudnia pracę serca. Wzrasta produkcja kwasu mlekowego, który wręcz zalewa organizm. Stopniowo też zaczyna brakować glukozy, a co za tym idzie i energii.
Przysadka mózgowa podczas biegu wydziela bardzo dużą ilość hormonów – endorfin, które z krwi są dostarczane do całego organizmu, wywołując euforię i zmniejszając też wrażliwość na ból.
One thought on “Maratończyk nigdy się nie poddaje”
Rzeczywiście jest coś takiego w bieganiu, że uczy nas nie poddawać się. Czujesz ten ból w łydkach, ale biegniesz dalej. nigdy nie myslalam o tym, ze to moze miec przelozenie na normalne zycie, ale moze rzeczywiscie cos w tym jest